poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Hello Kitty



Nie lubię Hello Kitty. Ale koty uwielbiam.

Pamiętam, że to zdjęcie się Wam spodobało. Pozwólcie, że przedstawię Wam bohaterów zdjęcia.
Najpierw była Łezka. Kotka z pierwszego planu. Imię zyskała przez często załzawione oczka. Kiedy wracałam ze sklepu kręciła mi się między nogami. A, że moja słabość do kocich pieszczoch jest nieporównywalna, siadałam więc na krawężniku i spędzałam z nią mnóstwo czasu. Zaczęłam ją dokarmiać. Nie pamiętam miesiąca, ale od tamtego czasu minęły ze 3 lata. Było jeszcze tam kilka innych kotków, które jednak były bardziej dzikie i potrzebowały czasu na przyzwyczajenie się do moich kroków. Wkrótce przyszedł marzec, który zdecydowanie nie jest ulubionym miesiącem kotek.
Kilka miesięcy później Łezka pokazała nam swoje maluchy. Było ich pięć i jeśli znajdę zdjęcia to kiedyś je Wam pokażę. Choć i są na Holgowym zdjęciu .
Bardzo zaprzyjaźniłyśmy się ze wszystkimi kotami (sama nie wiem kiedy zaczęłam mówić w liczbie mnogiej, mam na myśli mnie i moją mamę). Były przeurocze, kochane. Wkrótce przyszedł kolejny marzec, Łezka nadal zachodziła w ciążę, lecz niestety- najprawdopodobniej nie przeżył żaden z nich, ze względu na warunki i wrednych sąsiadów. Cała akcja nie rozgrywała się na moim podwórku, lecz ulicę dalej, obok śmietnika, a kociki rodziły się najczęściej w piwnicach.
Następny marzec opustoszył trochę śmietnik: została Matka, dwie córki i syn. Reszty nie widziałam od dawna. Była zima, nasze kartony z kocami, aby koty miały choć odrobinę ciepła, były wciąż wyrzucane. Ktoś ukradł nawet porwany pled.

 Jak już wspominałam to było ulicę dalej, ale koty odprowadzały mnie pod same drzwi.
Jedna kotka szczególnie zapamiętała komórkę, która przy suficie ma poddasze (wiem, że brzmi dość luksusowo, ale to anty-fajne miejsce, jest bardzo małe:). Okociła się tam.Miała czwórkę malutkich kotków. Przeżyły niestety tylko trzy. Dziś już podrosły, czekamy na życzliwych ludzi, którzy chcieliby się nimi zaopiekować.
Kilka godzin dziennie wygrzewają się w słońcu, bawią się, wspinają bo betonowej ścianie.
Dwa są już w pełni oswojone, trzeci podchodzi i wącha, ale nadal się boi bawić moimi sznurówkami tak, jak dwa pozostałe.
Długo żyły w ciemności, warunki nie były bardzo komfortowe. Z oczu ciekła ropa. Nie wyglądały zbyt dobrze, więc jeden pojechał z nami do weterynarza . Okazało się, że to koci katar. Choć brzmi niegroźnie, lekarz powiedział, że mogą tego nie przeżyć. Antybiotyk i przemywanie oczu pomogły, choć była u mnie chwila załamania.
Kiedy było z nimi gorzej, braliśmy je do domu i leczyliśmy intensywniej. Nie zapomnę momentu, kiedy jeden z nich leżał na moich kolanach, a ja głaskałam rozpalone malusieńkie ciałko i wszyscy dookoła mówili, że nie da rady. Ale dał. Dzisiaj mam nawet dowód, w postaci wbitych pazurków na moim nadgarstku.
Wszystkie miały chore lewe oczka. Teraz są trochę mniejsze i wciąż od czasu do czasu pojawiają się 'łezki'. Ale teraz jest o wiele lepiej.
Kilka dni temu wzięłam do nich aparat i mam kilka zdjęć. Już pokazuję :)
Rysia
Milky vel Milky Way

Tymczasowo wołamy na nią Krysia ;)







Nasze starania o sfinansowanie kastracji i sterylizacji nie przyniosły efektów. Wizyty u burmistrza, mnóstwo wniosków, papierów, były na nic. Burmistrz obiecał, nie dotrzymał. Ma ostatnią szansę.


Update: Zdjęcia nie są już prosto z aparatu, doczekały się lekkiej obróbki .

5 komentarzy:

  1. te kotki są fantastyczne! i Ty też jesteś fantastyczna. dobrze, że znalazły na swojej drodze dobrego Człowieka, który zechciał im pomóc. ja zaadoptowałam już dwa kotki (2tygodnie temu), więc mimo, że nieba przychyliłabym każdemu zwierzakowi to niestety więcej ich wziąć nie mogę. nasze kotki zostały podrzucone pewnej pani, która zajmuje się fundacją pomagającą kotom. dowiedziałam się, że jeśli będę potrzebować pomocy z kotami zawsze mogę na nich liczyć. to samo tyczy się sterylizacji kotków, które mogą zostać poddane zabiegowi razem z innymi kotami z fundacji, więc koszty będą dużo niższe niż normalnie. cieszę się, że trafiłam na takich pomocnych ludzi. może także u Ciebie jest jakaś fundacja, która się tym zajmuje? albo poszukaj weterynarza, który zgodziłby się obniżyć koszty leczenia oraz różnych zabiegów? może w pobliskiej miejscowości (zawsze można kotki dowieźć samochodem)? trzymam za Ciebie kciuki i za te słodkie kotki także (:

    OdpowiedzUsuń
  2. Mruczanki,
    To bardzo miło ze strony jej i fundacji. Rozważałam również adopcję przez TOZ, jeżeli tylko dostanę negatywną odpowiedź od burmistrza będę działała w tą stronę o której wspomniałaś :). Dziękuję za miłe słowa.

    Delie,
    Bardzo dziękuję, choć ja nie widzę siebie w takim świetle :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To jeszcze lepiej o Tobie świadczy.

    OdpowiedzUsuń
  4. trafiłam na twojego bloga i widzę, że nie tylko ze mnie jest taka kocia mama.. Sama mam przydomowych podopiecznych. Na początku byli schorowani, wygłodzeni.. a teraz: sielskie życie, prawie że. Ale to też dzięki kochanej pani weterynarz, która prawie za darmo odrobaczała, dawała zastrzyki, lekarstwa i doradzała.. Mam nadzieję, że twoim też się uda!

    OdpowiedzUsuń