piątek, 24 maja 2013

"Martynka", magdalenka i Rachel Khoo.

W czasie, kiedy nie marzyło mi się jeszcze o Paryżu, a właściwie który był wtedy po prostu trudnym słowem do wymówienia dla kilkuzębnego dziecka, miałam swoje małe książkowe miłostki.
Nie wiem czy decydującą kwestią tego, że zakochana byłam raczej w obrazach niż słowach, była moja kulejąca umiejętność czytania czy natura fantasty, ale do dziś jestem pewna, że widziałam je trochę głębiej niż reszta nieletnich czytelników. Kiedy zamykałam oczy, a na język sypałam trochę rozpuszczalnej cytrynowej herbaty (aka ambrozji 99') mogłam przez chwilę poskakać razem z Goofym i całą bandą po cukrowych chmurach na stronie 68. Zresztą to działa do dziś.
Nie potrzeba prochowca i lupy w małej kieszonce, by dostrzec kruchą jak ciasteczka maślane więź z tym książkowym światem: wszystkie moje najsilniejsze wspomnienia mają smak i zapach. Zanim dostałam pierwszą kucharską księgę, z baryłką miodu i Kubusiem na okładce, były epizodyczne ślinienia się do książek. Była "Martynka".
Wciąż niedorosła, ale już wyrosła z zielonych ogrodniczek, mogę do musu czekoladowego dolać Kahlúę, jeździć na rowerze na dwóch kołach i dojść do wniosku, że kilkanaście lat temu okazywałam zainteresowanie dorysowując wąsy i monokle na czole, czyli trochę bardziej dojrzale niż dziś. Stwierdziłam też, że choleryk krąży we mnie od zawsze, skoro palpitacji serca dostawałam widząc dłonie chłopca(na potrzeby moich małoletnich opowieści, nazywałam go Krzysiem z brudnymi rączkami) na naleśnikowej wieży. Po latach też mną to wstrząsa.
 Poza tym dopiero teraz widzę, jak politycznie poprawna była "Martynka" i jej technika wspinania się na drzewa o Atlantyk lepsza niż kolegów z ławki. (Punkt dla nieświadomych kształtowania moich dzisiejszych ideologii rodziców.) 
Francuska dziewczynka o rzadkich włosach, sadziła bratki i smażyła pierwsze konfitury już w latach 50. i była moją pre-Rachel Khoo. Tym dwóm anielskim istotom zazdrościłam i zazdroszczę kuchennych drobiazgów, miejsca urodzenia i widoku z okna. Choć mogę włączać piekarnik już bez nadzoru dorosłych i tak czasem  lubię polukrować ciastowe kwiatki i krzywić się zjadając lemon curd.
Chciałabym mieć na imię Magdalena tylko dla związku z tymi maślanymi cudami. Choć magdalenkowo niekształtne, są czarująco delikatne. Z lekką słodyczą i spazmem kwaśności w postaci malin i cytrynowego kremu. Jestem pewna, że podają je na Marsie na podwieczorek.

Magdalenki z lemon curdem
przepis Rachel Khoo

3 duże jajka
130g cukru
200g mąki pszennej
czubata łyżeczka proszku do pieczenia
skórka z jednej niewoskowanej cytryny (sparzonej i wyszorowanej)
20g miodu 
4 łyżki mleka
200g rozpuszczonego i ostudzonego masła
szczypta soli
garść malin (nierozmrożonych lub świeżych)
cukier puder do posypania (niekoniecznie)

lemon curd:
skórka i sok z jednej oczyszczonej cytryny
szczypta soli
40g cukru
45g masła
2 żółtka
lub
kilka łyżek gotowego lemon curdu
Jajka ubić z cukrem na jasną i puszystą masę. Wmiksować wymieszane mleko, miód i masło. W dwóch partiach połączyć z mąką, proszkiem do pieczenia i skórką z cytryny, Przykryć folią spożywczą i odstawić do lodówki na kilka godzin lub na całą noc.
W międzyczasie przygotuj lemon curd: w rondelku podgrzej wszystko oprócz żółtek, aż cukier się rozpuści. Zdejmij z ognia. W osobnej misce ubij żółtka i połącz z masą w rondelku. Postaw na najmniejszy ogień i podgrzewaj kilka krótkich chwil, starannie mieszając (i nie gotując) aż masa zgęstnieje i zabulgocze dwa razy. Przecedź przez sitko, przykryj wierzch bezpośrednio folią i przechowuj w lodówce.
Do wysmarowanych i wysypanych mąką foremek na magdalenki (lub inne drobiazgi), podziel ciasto. Wciśnij maliny w każdą (ilość zależnie od wielkości owoców i foremek) i piecz przez 5 minut w 190'C. Następnie wyłącz piekarnik na minutę i włącz ponownie na 160'C i dopiecz na złoty kolor i suchy patyczek. Jeszcze ciepłe nadziewaj lemon curdem przełożonym do papierowej tutki/rękawa cukierniczego/woreczka z odciętym rogiem i zjedz wszystkie.

12 komentarzy:

  1. Błagam Cię, kobieto, publikuj częściej, bo po czymś takim dobrze mi, ach... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. pamiętam, jak zaczytywałam się opowieściami o Martynce...
    piękne magdalenki.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Martynka" była moją ulubioną książką w dzieciństwie. Miałam wersje z identycznymi obrazkami jak te w poście. Niestety gdzieś mi zaginęła nad czym bardzo ubolewam, bo aktualne wydania to już nie to samo :(

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiałam w książkach mojego dzieciństwa fragmenty mówiące o gotowaniu, pieczeniu[i jedzeniu!:D]. Nadal uwielbiam.
    Z lemon curd zawsze i wszędzie. Należy pamiętać by zrobić z podwójnej porcji, gdyż połowa[ta większa] tajemniczym sposobem znika podczas przygotowania.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja w dzieciństwie miałam książkę kucharską Kubusia Puchatka :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Olgo,
    nakazuję Ci tu powracać cześciej, nie zgadzam się na tak długie przerwy, brakuje mi tu Ciebie i nie tylko mi napewno.
    A książkę ukradnę przy najbliższej okazji ;)

    Twoja W.

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja mam w zamrażarce ostatni woreczek malin.:) Trzeba je wykorzystać.I chyba wiem do czego..

    OdpowiedzUsuń
  8. nie mogłam się powstrzymać i dziś je upiekłam. cudowna cytrynowość!

    OdpowiedzUsuń
  9. wyglądają przepysznie, chyba nareszcie się na nie skuszę bo chodzą za mną juz od dawna, właśnie takie z lemon curd, takie od Rachel :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Kocie języczki! Do tej pory mi się śnią te ilustracje :) Ach "Martynka" moja jedyna bajkowa imienniczka, dzięki za przypomnienie :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Dajcie mi taką foremkę a upiekę chociażby zaraz ! Fantastyczne zdjęcia i niesamowicie kuszące ciacha :)

    OdpowiedzUsuń